Do mojego stolika podeszła młoda kelnerka, o karaibskich rysach, opalonym kolorze skóry i rubensowskich kształtach.
Prowokacyjnie ubrana w kusy uniform, drażniła obfitością, niemal obnażonego biustu. Falujące piersi uplasowały się niby to na pierwszej, ale jednak na drugiej pozycji, zaraz za niesionym przez kobietę talerzem z ziemniakami i kotletem.
Tak naprawdę, to na zaserwowanie, tak połączonego duetu kulinarnego, czekałam.
Dziś warzywa i mięsa miały stać się bohaterami moich podróżniczych opowieści.
Cofając się w czasie, o bagatela ponad 500 lat, spotykamy jakże dobrze dziś nam znany świat smaków.
Tak naprawdę wszystko zaczęło ówcześnie, w czasach podróżniczych wypraw i geograficznych odkryć naszych pra-pra-praprzodków.
Pierwotnie indiańskie uczty i dworskie przyjęcia były w średniowieczu niczym dwie smutne połówki jabłka, niewiedzące jeszcze o swoim istnieniu.
Stan rzeczy zmienił się w momencie odkrycia Ameryki przez Kolumba.
Właśnie wtedy ruszyły kulinarne podróże transatlantyckie.
Odkryły one, dla kubków smakowych po obu stronach Oceanu, prawdziwie nowy świat smaków.
Zwierzęta, rośliny, zioła, warzywa i owoce wnoszono na pokłady karabeli. Znane w XV-o wiecznej Europie lokalne produkty ładowano w portach na statki i przewożono przez Atlantyk.
Na karaibskich wyspach zamieniano je, na te lokalne, dotąd nieznane i przywożono na Stary Kontynent.
Życie kulinarne z Archipelagu Bahamów na stałe wprosiło się na talerze głodnej Europy.
Taka jest geneza powstania nowego menu na obu kontynentach jeszcze w epoce Renesansu.
Powstałe wtedy koktajle smakowe wywarły bezpośredni wpływ na nasze dzisiejsze menu.
500 lat temu rozpoczęła się prawdziwa orgia smaków, która trwa do dzisiaj.
Dzięki sadzonkom przywiezionym z wielkiej wyprawy Kolumba poznaliśmy ziemniaki i pomidory, paprykę i kukurydzę, fasolę i dynie, angielskie ziele, kakao i tytoń– hmmm, czyżby to przez Czerwone Twarze palę dziś papierosy(?).
To dzięki Indianom znamy smak słodkiej wanilii, mięsa indyka czy moc chili, mamy też porządnie doprawione domowe dania wzbogacone dodatkowo bukietem warzyw.
Wśród tych warzyw najwięcej kontrowersji budziły pomidory i papryczki chili.
Te pierwsze nazwali Włosi „złotymi jabłkami”, co w ich języku brzmi dosłownie „pomodoro”.
Spytacie pewnie czy Polacy mówią po włosku i skąd u nas wzięły się pomidory?
Otóż, ich sadzonki zapakowała do swoich kufrów, Królowa Bona, kiedy przeniosła się do Krakowa, aby w czasie koronacji na Wawelu zostać Królową Polski.
Bona przywożąc ze sobą warzywa rozpoczęła nieświadomie erę działkowiczów pod znakiem Orła Białego.
W temacie chili, rzecz się miała inaczej.
Ostry, piekący smak ponad 90 gatunków chili sparaliżował Europejczyków.
Dla bezpieczeństwa zakazano pospolitego spożycia, nazywając chili „sałatą Belzebuba” i przeznaczając, tylko dla śmiałków o zdrowych i silnych żołądkach.
Wkrótce zauważono, że po ich spożyciu znikają problemy z potencją a organizm wytwarza hormon szczęścia czyli endorfiny.
Po takich odkryciach, na salonach Europy chili zyskało zasłużone miano ekskluzywnego afrodyzjaku.
W tym samym czasie za Wielką Wodą, ktokolwiek chili się wyrzekł – tym samym manifestował rytualny post i stawał się świętym.
Szala spożycia chili zaczęła wyrównywać się po obu stronach Oceanu dopiero ponad 300 lat później.
Europejscy naukowcy po przebadaniu składu piekących papryczek, odkryli, że są one największym naturalnym źródłem witaminy C – która, niezmiennie do dziś, jest nam wszystkim absolutnie potrzebna.
Ciekawe, a dla podniebienia miłe, że na tym historycznie – spożywczym zamieszaniu, skorzystały obie strony. Można powiedzieć, że miał tu miejsce międzykontynentalny barter.
Otóż, z pokładu karaweli zeszły na stały ląd krowy i świnie! Zapytacie dlaczego o tym pisze? Indianie zostali bowiem zaproszeni na inicjacyjną ucztę smaków.
Dzięki Europejczykom wprowadzili do menu schabowego, bitki, biały ser czy szklankę mleka. Temat się przyjął, krasule do dziś pasą się pomiędzy bananowcami, dopóki – dopóty nie przechwycą ich sklepy mięsne. Te usiane na głównych arteriach niewielkich miasteczek, oferują dowolny fragment padliny, a jednocześnie odstraszają klientów krowimi głowami wiszącymi na hakach oblepionymi niezliczoną ilością kłębiących się w słońcu much.
Dumnie dodam, że to My Europejczycy, ofiarowaliśmy Tubylcom cukier i pszenice – dzięki nam mogli więc skosztować prawdziwego, słodkiego placka popijając go ciepłym kakao podanym tradycyjnie z wanilią, ale i inicjacyjnie z cukrem i z krowim mlekiem.
Spodobało się! Kubki smakowe praprzodków euforycznie zawirowały, a deserowy duet wprowadził się na stałe do karaibskich domów, stając się, niezmiennie przez stulecia, faworytem dzieciaków.
Na naszym lądzie kakao w pierwszej kolejności przechwycił Watykan i zakochał się miłością pierwszą. Wydano nawet werdykt, że tak zwana „czekolada na wodzie” nie narusza postu.
Oznaczało to, że podobnie jak dzisiaj, mogła je pić cała chrześcijańska Europa przez okrągłe 365 dni – delektując się niczym ambrozją.
Co by nie mówić konkwistadorom należą się podziękowania.
To dzięki ich robocie, vel podróżom nastąpiła prawdziwa ekspansja smaków, którymi po obu stronach Oceanu, możemy cieszyć się do dziś, bez potrzeby ściągania towarów czy przypraw przez Atlantyk.
Innymi słowy stygnie mi schabowy na talerzu.
Otoczony jest młodymi ziemniakami posypanymi koperkiem.
Obok talerza leży paczka papierosów i pudełko zapałek.
Dalej stoi mała brązowo-biała filiżanka, zalana małą czarną kawą, zmieszaną z biało-brązowym cukrem.
Międzykontynentalna obiadowa podróż zaprasza i wciąga w eksplozję smaków Każdego.
Niechaj się zatem niesie pięćsetletnie Smacznego!